Wakacyjnego gotowania wiele nie było, tak jakoś się nie chciało, a jak już się chciało to z przyczyn technicznych trzeba się było ograniczyć do potraw jednogarnkowych. Do moich ulubionych jednogarnkowych dań należy klasyczne leczo. Klasyczne, czyli węgierskie, bez dodatku cukinii lub pieczarek. No może nie ortodoksyjnie klasyczne, ponieważ rzadko mam dostęp do lecsókolbász czy parówek debreczyńskich, więc zastępuję je polską kiełbasą dobrego gatunku. Bardzo często robię leczo właśnie na wakacjach, i często w warunkach bez mała polowych. Proste i łatwe, - samograj - ale smakuje zawsze, a szczególnie jedzone na tarasie z widokiem na Beskid Wyspowy. Przyjemnie też bardzo kroi się na tymże tarasie wszystkie składniki. Najchętniej wystawiłabym tam kuchenkę, ale nie mieliśmy przedłużacza. Polecam, tym bardziej, że sierpień to dla mnie sezon na leczo:)
Składniki:
- 3 duże cebule
- 1 kg zielonej i czerwonej papryki
- 2 ostre zielone lub czerwone papryki
- 1 kg dojrzałych pomidorów
- 500 g dobrej kiełbasy (opcjonalnie)
- sól, papryka
- 4 łyżki oleju słonecznikowego *
W rondlu rozgrzać olej, zeszklić na nim pokrojoną w półplasterki cebulę i jeśli dodajemy - pokrojoną w plasterki kiełbasę. Dodać pokrojoną w duże kawałki paprykę oraz po około 15 minutach sparzone, obrane ze skórki i pokrojone pomidory, nieco posolić. Dusić do miękkości - ale nie do rozgotowania - najchętniej odkryte, żeby nie wyszła nam zupa-leczo. I to już prawie wszystko. Pod sam koniec gotowania dodać ewentualnie trochę soli i paprykę w proszku. Podawać z pieczywem.
*
na pólnocy Węgier leczo tradycyjnie przygotowuje się na smalcu, zaś na południu na oleju słonecznikowymPowoli, acz nieubłaganie dobiegają końca nasze wakacje... Większą ich część spędziliśmy, wcale nie tam gdzie planowaliśmy. Takie wakacje z niespodzianką. Co prawda mieliśmy, po drodze, zatrzymać się u naszych przyjaciół w Mszanie Dolnej - no tak na jakieś 3-4 dni. 4 dni minęly, przeciągnęły się do 5 - jakoś tak przyjemnie nam czas płynął - a dnia piątego przyjaciele nasi stwierdzili, że skoro oni już za 2 dni wyjeżdżają to my, równie dobrze , możemy zostać, a i dom czuje się tylko lepiej kiedy są w nim dobrzy ludzie. Długo nie myśląc propozycję przyjęliśmy, tym bardziej, że w zasadzie, nikt nigdzie na nas nie czekał, zaś plany alternatywne były dość mgliste, oscylujące między Bieszczadami a Górami Stołowymi. Zostaliśmy więc opiekować się domem i bliżej poznać region do tej pory niezbyt dobrze nam znany, a niewzykle urokliwy.
Czasami padał deszcz, czasami świeciło słońce, a nam bez względu na pogodę, było po prostu dobrze. Przydały się przywiezione ze Szwecji rowery, a to żeby pojechać na targ, a to do sklepu a czasem do położonych w okolicy knajpek. Zjedliśmy tam góry różnych pierogów i placków ziemniacznych, oscypków i bryndzy - no i oczywiście moich ukochanych małosolnych. Na targu kupowaliśmy pachnące pomidory, świeże jajka i zebrane rano jagody. Spędzaliśmy długie, leniwe godziny czytając na tarasie, a w deszczowe, chłodniejsze wieczory siedzieliśmy równie leniwie przy kominku. Zdobyliśmy kilka pobliskich, niewysokich szczytów, spłynęliśmy Dunajcem, zrobiliśmy dwa wypady do Krakowa - jednym słowem było cudnie. Cdn - może.